piątek, 29 marca, 2024

Koronawirus. Przedziwny eksperyment inżynierii społecznej

Share

Od dnia, w którym oficjalnie zaczął się w Polsce okres pandemii COVID-19, minęło 6 miesięcy. Nie zapomnimy długo tego czasu, a jeszcze nie wiemy, co czeka nas w przyszłości.

Już tych kilka miesięcy epidemii powinno stać się dla nas przedmiotem wnikliwej refleksji. Jak przeobraził nas, relacje, życie osobiste, pracę zawodową, nasze odniesienia i plany, nasze myślenie o przyszłości stan pandemiczny i związane z nim zmiany osobistego i publicznego sposobu funkcjonowania? Czy są rzeczy, które dokonały się nieuchronnie, czy też można było inaczej pokierować procedurami? Nie uciekniemy od tych pytań. Musimy je zadawać, tym bardziej, że przyszłe pokolenia nie tylko z zaciekawieniem pochylą się nad globalnym czasem pandemii, ale również rozliczą nas z naszych postaw i reakcji.

LOCKDOWN I JEGO SKUTKI

Pierwszą radykalną oznaką epidemii stała się społeczna izolacja, która w marcu i kwietniu poskutkowała zawieszeniem właściwie wszelkiej działalności publicznej i ekonomicznej. Z angielska nazwano ten proces lockdown (zakaz wyjścia) bądź shutdown (zamknięcie). Okres ten pokazał jak dość łatwo można przekonać/zmusić społeczeństwo do gruntownej zmiany stylu życia. Zamknięto prawie wszystkie instytucje i część sklepów, nakazywano nam pozostanie w domach. Staliśmy się ostrożni w kontaktach, szybko nauczyliśmy się dystansu społecznego, unikania zbędnych relacji, a jednocześnie zaczęliśmy, z pomocą technologii, realizować swoje życiowe potrzeby na odległość. Jakie są ostatecznie psychologiczne i socjologiczne skutki czasu zamknięcia i izolacji nie wiemy – badania trwają – ale o domowej przemocy jak i eskalacji różnorodnych, zarówno sąsiedzkich jak i rodzinnych patologii, słyszał właściwie każdy z nas. Na to nakłada się trochę już opisany, cyfrowy syndrom młodych, którzy przez nauczanie on-line i wymuszoną samotność, jeszcze mocniej doświadczyli wciągającej mocy internetu. Czy oczarowani siłą wirtualnego świata, nie dostrzegamy, że cyfrowy świat nie jest przestrzenią uczenia się godziwych zachowań, obyczajów, norm i postaw? Stanowi raczej niewyczerpany rezerwuar uprzedmiotowionych treści, znaków, zdjęć i gier, które można bez konsekwencji nieustannie konsumować. One nie tyle wychowują, ile raczej formatują. Do tego dochodzi proteza edukacji, jaką jest nauczanie on-line, dokonujące się przez pandemię, zarówno w szkole jak i na uniwersytetach i politechnikach. Sprowadzenie akademickiego kształcenia – wykładów do telewizyjnej pogadanki, a seminariów i ćwiczeń do obrazków z kamerki – stanowi w moim przekonaniu wstęp do gremialnej tabloidyzacji młodego pokolenia. Obawiam się, że powszechność zaburzeń tożsamości jak i uzależnienie się od internetowych bodźców doprowadzi ostatecznie do cyfrowej demencji z następstwami, której zmagać się będą kolejne pokolenia.

W DYSTANSIE

Społeczne i polityczne skutki pandemii najbardziej można jednak dostrzec w sposobie funkcjonowania służby zdrowia i instytucji publicznych. Oczywiście pamiętamy, że u początku epidemii z dnia na dzień lekarze i pielęgniarki stali się (szczególnie w relacjach zagranicznych) bohaterami zmagań z koronawirusem. Jakiś czas później, gdy minęła już wysoka fala zachorowań, szpitale i przychodnie okazały się jednak miejscami najbardziej niedostępnymi. Reżim sanitarny sprawił, że niemożliwa jest zwykła wizyta u lekarza rodzinnego, bądź jego przyjazd do osoby chorej. Sprowadzono leczenie do telekonsultacji, co w przypadku osób starszych, z demencją i zaburzeniami, zakrawa o kpinę. Jeszcze gorsza sytuacja jest w szpitalach, w których nie można odwiedzać powierzonych służbie zdrowia bliskich osób. Pandemia stała się usprawiedliwieniem przedmiotowego potraktowania chorego na SOR-ach (rozmowa przez drzwi i domofon, pytania nie o chorobę, a o pobyty za granicą i ogniska koronawirusa) i zakazów odwiedzania bliskich w szpitalach. Wyrzucono osoby postronne ze szpitalnych korytarzy, chorzy zostali sami, bez rodzinnych odwiedzin, często, szczególnie starsi, pozostawieni sami sobie, nie myci, słabo karmieni, samotni ze swym cierpieniem w doświadczeniu obojętności. COVID-19 dał swoisty komfort służbie zdrowia. Teraz na szpitalnych korytarzach nikt już nie zaczepia pielęgniarek i nie szuka „pana doktora” w dyżurce. Zamknięci w swoich oddziałach medycy mogą się zająć swoją pracą. Czy w pełni profesjonalnie i sumiennie? Moje osobiste doświadczenia z mamą, która kilka tygodni temu zmarła w szpitalu, ukazały mi nieludzką stronę restrykcyjnego stosowania covidowych przepisów. Ostatecznie, szpital dotrzymał swoich epidemicznych procedur, ale ból po śmierci mamy, w samotności i stracie bez pożegnania, podpowiada, że gdzie nie ma sumienia, przepisy mogą stać się usankcjonowaniem barbarzyństwa. Podobne sytuacje odnajdziemy w pensjonatach dla seniorów, domach opieki i domach starców, gdzie ludzie starsi pogrążają się w bólu i depresji, nie widując miesiącami swoich bliskich. Porównywalne doświadczenia ma wielu z nas w instytucjach publicznych – urzędach, Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych, ministerstwach. Petenci „w dystansie do urzędu” stoją godzinami na dworze (nie ważne czy pada, czy jest zimno) czekając pokornie na swoją kolejkę. Budynki publiczne, utrzymywane z podatków obywateli, stały się – można by rzecz dość złośliwie – sterylnymi królestwami urzędników, gdzie nikt już nie zakłóca rytmu pracy. Oczywiście ktoś przytomnie powie: dzięki pandemii okazało się jak bardzo wiele spraw można załatwić telefonicznie lub on-line, bez fatygowania się do urzędu. To prawda, z zastrzeżeniem jednak, że daną sprawę można obsłużyć bez obecności w urzędzie jak również, że ktoś odbierze telefon, bądź kompetentnie odpisze na maila.

WIRUS W KOŚCIELE, NIE W MARKECIE

Jeszcze innych skutków pandemii doświadczamy w Kościele. Po głosach, że chodzenie na niedzielną eucharystię może być grzechem przeciwko 5. przykazaniu, po smutnych przypadkach dobrowolnego zamknięcia niektórych świątyń (szczególnie zakonnych), a także fali wysypu nabożeństw i Mszy świętych on- -line, gdzie każda parafia musiała mieć swoją transmisję, przyszło drobne otrzeźwienie. Sami entuzjaści (także biskupi) specyficznej religijności on-line dostrzegli jak nacisk na społeczną separację stał się destrukcyjny dla wspólnoty. Zachęty do powrotu niewiele potem pomogły – wygoda i egoizm wygrywają z pobożnością i realnością doświadczenia Kościoła. Jeśli łatwo dyspensuje się wszystkich od obowiązywalności trzeciego przykazania Dekalogu i pierwszego kościelnego, nie powinno dziwić, że w zsekularyzowanych czasach szczególnie młodzież wybierze wygodę kanapy, a nie twardą ławkę parafii. Poczucie zażenowania i dziwaczności wzmaga jeszcze fakt, że wielu kapłanów stało się nadgorliwymi wykonawcami covidowych zaleceń – maseczki, dezynfekcja, dystans, nieorganizowanie spotkań. I znowu – od strony instytucji, którą także niewątpliwie jest Kościół, to bardzo wygodne i dość łatwe, bo dystans i pandemia sprawnie mogą maskować brak gorliwości i zwykłe lenistwo. Może warto przypomnieć sobie, że zostaliśmy księżmi, by głosząc z zapałem Słowo Boże budować wspólnotę Kościoła, a nie dbać o sanitarną czystość świata. Zostawmy urzędnikom inspektoratów sanitarnych i Ministerstwu Zdrowia ich pracę i skupmy się na powierzonych nam sakramentalnych i formacyjnych zadaniach. Smutkiem napawa również to, jak przez covidową propagandę, łatwo zdołano nas skłócić, szczególnie w odniesieniu do sposobu przyjmowania Komunii świętej. Zrobiło się w tej materii ogromne zamieszanie, bo nie słuchając dokumentów Kościoła i nie formując wiernych, zatraciliśmy własny rozsądek, ulegając jakieś przedziwnej presji różnych środowisk – zarówno kościelnych tradycjonalistów jak i świeckich aktywistów sanitarnych. Nagle najważniejszą społecznie sprawą okazał się dystans, forma znaku pokoju i przyjmowania Komunii świętej i nieodzowność maseczek w kościele, a nie ścisk w sklepach, tłok w komunikacji miejskiej, w barach i na plażach. Wmanewrowano nas, z wielką szkodą dla katolickiej wspólnoty, w spór o sanitarne normy, a nie teologiczny wymiar uczestniczenia we Mszy świętej. Trudno o to zamieszanie winić jedynie zwykłych księży, po to jednak wspólnota ma przywódców i liderów, by wśród niecodziennych zdarzeń wskazywali drogę i prowadzili wiernych. Właśnie przełożeni, dzięki swym stanowiskom i przygotowaniu, powinni widzieć więcej i dalej. Jedno jest pewne – dla religii czas pandemii okazał się bardzo trudny (szczególnie w Wielkiej Brytanii, Australii, Nowej Zelandii, Włoszech, Hiszpanii), bo obostrzenia dotyczące wspólnot kościelnych od początku były bardzo restrykcyjne. Fakt, że naruszono w ten sposób wolność religijną milionów ludzi na świecie mało kogo obchodzi. Cel tych antyreligijnych działań dobrze ukazał Xi Jinping, totalitarny przywódca Chińskiej Republiki Ludowej, kiedy na partyjnym zebraniu mówił:

„Dobrze, że ich [Europejczyków] kościoły są zamknięte, a sklepy otwarte. Mogą kupować nasze towary, ale nie mogą modlić się w swoich świątyniach. Osiągnęliśmy z wielką szybkością coś, co wcześniej wymagało od nas wiele trudu: wyrzucenie religii, tego opium dla mas, z codziennego życia ludzi. Ludność jest teraz w pełni pod władzą państwa, zamknięci w domach nie mogą gromadzić się w dużych grupach”

(źródło: Jakub Grygiel, A Coronavirus Strategy Memo to Chairman Xi).

Jak prawdziwe są to słowa pokazuje przykład Australii. Zachęcam czytelników do zainteresowania się tym, co obecnie dzieje się w Melbourne i w australijskim stanie Wiktoria. Zastosowane tam restrykcje podobne są do tych, jakie w szczycie pandemii realizowano w chińskim Wuhan. Wielu duszpasterzy dostrzega, że czas pandemii i zmieszanie jakie wywołała nie przyczynił się do masowej gorliwości religijnej. Wręcz przeciwnie, wiele osób zdyspensowało się od religijnych praktyk. Niewątpliwie na naszych oczach dokonuje się przedziwny eksperyment inżynierii społecznej. Czy mu ulegniemy, czy też zachowamy rozsądek i wiarę w Bożą Opatrzność, zależy od każdego z nas.

ks. Jacek Grzybowski

źródło: https://jacekgrzybowski.pl/pandemia-spojrzenie-z-dystansu/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Idziemy” nr 40 w artykule „Jak koronawirus nas zmienił”

Czytaj więcej

Komentarze

1 KOMENTARZ

  1. Szczęść Boże.
    Na początku plandemii, tzn. na początku marca, byłam pełna obaw o życie mojej rodziny i moje. Mimo to, zaufałam Bogu i z córką korzystałyśmy z sakramentów święty. Tłumaczyłam sobie, że jeśli wszystko zawierzę Jezusowi, nic nam się nie może stać.
    Modliłam się też do Ducha Świętego, aby oświecił mi umysł, żebym poznała prawdę.
    I po wystąpieniu biskupa Gądeckiego, przyszło oświecenie.
    Zrozumiałam, że to nie pandemia, a atak na Kościół.
    Wypowiedzenie wojny przez świat Szatana Bożemu światu.
    Uważam, że ten artykuł powinien zostać przeczytany we wszystkich kościołach, bo mamy ludzi z wypranymi mózgami. Zajmują się donoszeniem na bliźnich
    To jest dramat!
    Bardziej wierzą władzy niż Bogu.
    Sprzedali się już na zatratę.
    Serce mi pęka, jak patrzę na starszych i nie tylko ludzi w maskach.
    Sama nie chodzę.
    Ale musimy walczyć, pokonać szatana. Tylko z Maryją Panem Jezusem i Michałem Archaniołem
    Z Panem Bogiem

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Nowości