sobota, 20 kwietnia, 2024

Gawęda o gawędzeniu – Woroniecki Jacek OP

Share

V. Słyszeć jak trawa rośnie

Dobiegamy do końca naszej przydługiej gawędy. Kto winien, że jest ona tak długa? Znowu papier. Żywi słuchacze nigdy by tak długiej gawędy nie znieśli, ale papier cierpliwy wszystko wytrzyma. Skorzystajmy więc ze sposobności, aby dać ogólną wskazówkę co do rozmiarów gawęd.

Na minuty trudno gawędy naprzód określić, zależnie bowiem od okoliczności, a więc tematu, chwili, nastroju, innych zajęć, które nas czekają, należy ją skracać lub przedłużać. Niech jednak będą raczej zbyt krótkie, niż zbyt długie: lepiej słyszeć na zakończenie wymówkę „szkoda, że już koniec!”, niż domyślać się ukrytych westchnień „uf! nareszcie!”. Gdy się spostrzeże, że ogniki w oczach zaczynają przygasać, że ten lub ów ze słuchaczy zaczyna się kręcić, rozglądać, kaszleć, broń Boże, ziewać, należy dać kilka mocniejszych akordów, które by poruszyły umysły i serca i gawędę zakończyć. Winna się ona zawsze zamykać podniesieniem ducha – akordem radości.

Streśćmy jednak teraz w krótkości nasze dociekania: Na dobre gawędzenie składają się:

l. Oczy szeroko na świat otwarte, tzn. umiejętność obserwowania życia, i tego żywego, świeżego, które tętni wokoło nas i tego minionego lub nierealnego, przechowywanego w konserwach, w drukowanym słowie.

2. Język należycie powieszony, a to znowu oznacza umiejętność mówienia, zarówno co się tyczy jasnego i przejrzystego opracowania materiału, jak i barwnego i żywego wypowiedzenia tego, co się opracowało.

3. Lwie serce w piersi, przez co rozumiemy ten ton męskiej woli do czynu, a jednocześnie pogodnego umiłowania słuchaczów i tych wielkich celów, do których pragniemy ich doprowadzić.

Przy pomocy tych trzech organów: oczu, języka i serca szczególnie jeśli się dobrze z sobą zgrają, można już nieźle gawędzić. Na to jednak aby w tej dziedzinie dojść do artyzmu, trzeba pewnego czasu. Dopiero gdy się zaczyna nie mieć zębów, gdy głowa pokryje się łysiną – o ile łysina jest w stanie coś pokryć – albo w najgorszym razie siwizną, dopiero wtedy człowiek dojrzewa do gawędzenia. Szkoda, że nim się wygada, już go przychodzą grzebać. Mogliby mu pozwolić dłużej pożyć i pogawędzić!

Ma się rozumieć, że i młodszym uda się nieraz dobrze gawędzić, ale pod warunkiem, aby swą młodość wyrównali wysiłkiem i o tym, co chcą opowiadać, bardzo dużo myśleli. I tu, ma się rozumieć nie należy przesadzać, sądzę wszakże, że żadnej przesady nie popełnię, gdy powiem, że na to, aby, o jakimś zagadnieniu dobrze gawędzić, trzeba o nim myśleć… no ile… pięć lat.

Tak, po pięciu latach myślenia o jakiejś sprawie, przyglądaniu się jej z tyłu i z przodu, odwracania na drugą i trzecią stronę, należy już móc o niej tak gawędzić, aby ludzie kiwali głowami i mówili „właściwie to myśmy przeczuwali, że tak jest, myśmy to poniekąd wiedzieli, tylko nie wiedzieliśmy, że wiemy – jakie to jednak proste!”.

Sądzę, że związek zawodowy gawędziarzy – nie wątpię na chwilę, że niedługo powstanie – gdy będzie obradował nad obraniem jakiegoś symbolu, powinien się zatrzymać na krowie. Nie tylko dlatego, że ma takie dobre i pogodne oczy i że daje takie dobre mleko, ale przede wszystkim dlatego, że jest zwierzęciem przeżuwającym. Dlatego to przecież mleko jest takie pożywne, że krowa nie zadowala się jednorazowym przeżuciem pokarmu, ale przeżuwa go dopóty, dopóki nie stanie się ono zdolne do przyswojenia przez organizm.

I gawędziarz winien iść za przykładem tego zacnego zwierzęcia i tak samo nadzwyczaj sumiennie przeżuwać pokarm swego ducha, tak iżby go naprawdę przeistoczyć na własną swoją substancję. Na to przeżuwanie właśnie potrzeba tyle czasu. Wtedy dopiero nasze gawędy będą tym dobrym mlekiem pożywnym i smacznym, kiedy będą wynikiem bardzo gruntownego przemyślenia tego wszystkiego, co nam świat opowiedział.

Ma się rozumieć, że to długie i powolne przemyślenie tematu gawędy nie zwalnia bynajmniej od obowiązku starannego jej przygotowania bezpośrednio przed wypowiedzeniem. Bez krótkiego choćby przygotowania się nie należy nigdy przemawiać, choćby się nawet miało powtarzać przemówienie już nieraz wygłaszane. Konieczna jest ta chwila skupienia, w której się robi niejako ostatni przegląd swych myśli i wywodów i wiąże je w jedną żywą całość. Kto tego zaniedba, temu nawet często pokazywany film może się porwać: będzie miał w pamięci wszystkie części składowe swej gawędy, ale nieraz urwie mu się jej wątek, ta nić, która je wiąże w jedną całość; gawędzie zabraknie jej wewnętrznej jedności, będzie się wlec jak stara rozklekotana maszyna, której części nie ześrubowano dość silnie.

Po dłuższym przeto przemyśleniu tematu gawędy i po starannym jej przygotowaniu, należy zawsze skupić się jeszcze chwilkę, bezpośrednio przed jej wypowiedzeniem, jakby dla nabrania odskoku. Dopiero tak przygotowany gawędziarz spełni doskonale swe główne zadanie, którym jest, jakeśmy to na początku zapowiedzieli, słuchać i uczyć słuchać jak trawa rośnie. Czas już wyjaśnić co to znaczy. Sprawa przedstawia się bardzo jasno.

Nikt nie zaprzeczy, że trawa jest zielona, i że żadna zieleń nie jest piękniejsza i barwniejsza, jak ta ruń, która z wiosną pokrywa nasze łąki.

Z drugiej strony każdy przyzna, że nigdzie nie jest tak zielono jak w młodych głowach i sercach pełnych nadziei.

Stąd zaś prosty wniosek, że musi tam rosnąć trawa, i oto wzrost tej trawy winien gawędziarz umieć dobrze podsłuchać; ma on następnie w swych gawędach i innych nauczyć, jak słuch do tej pracy wyszkolić.

Winien on umieć rozróżnić w tym cichym poszumie, którego niewyćwiczone ucho nie uchwyci, delikatny szmer zdrowej, pożywnej trawy od tych niedostrzegalnych odgłosów, które wydają różne chwasty pieniące się w duszy. Winien on następnie wiedzieć, jak się zabrać do tępienia tych chwastów, a jak pielęgnować i podlewać zdrową trawę, jak: pod nią grunt użyźniać.

Nie potrzeba chyba dodawać, że tym mikrofonem, który pozwala słyszeć, jak trawa w młodych duszach rośnie, jest ta sama miłość chrześcijańska, ta czarodziejka, która pozwala stać się „wszystkim dla wszystkich”.

Kto, do głębi przejęty miłością, wsłucha się w tę cichą i nieuchwytną muzykę dusz, a potem, leżąc na murawie wśród harcerskiej braci, zacznie opowiadać, jak ta trawa rośnie, nieraz dostrzeże wśród słuchaczy dziwne zaciekawienie, ba, może nawet zaniepokojenie: niejedne oczy mówić mu będą ze zdziwieniem: „Skąd ty to wiesz, kiedy ja tego nikomu nie mówiłem?”

A jednak słuchać go będą chętnie, a nawet chciwie, bo zrazu nieświadomie, potem coraz świadomiej odczują i zrozumieją, że ten gawędziarz, który tak bezczelnie zagląda do dusz, nie czyni tego z ciekawości, ale z miłości: że pragnie on, aby były one coraz czystsze, jaśniejsze, mocniejsze, coraz zdolniejsze do ofiarnego czynu. I bez oporu poddadzą się urokowi jego słowa, przechowując w głębi duszy mądre jego wskazówki życiowe, aby po wypróbowaniu kiedyś własnym doświadczeniem opowiadać je na starość w gawędach przyszłym pokoleniom harcerzy.

1W prezentowanym poniżej tekście pisownię łączną i oddzielną oraz ortografię poprawiono wg obecnie obowiązujących zasad.
Pogrubienia nie pochodzą od autora tylko od Michała – jak czytałem, zaznaczałem sobie dla lepszego zapamiętania.

źródło: http://www.dominikanki-misjonarki.org/start.php?id=39

Sługa Boży, O. Jacek – Adam Woroniecki jako dusz­pasterz opiekował się rozmaitymi środowiskami – inteligencją, młodzieżą, ruchem misyjnym, ziemianami, żołnierzami, harcerzami. Był przede wszystkim wychowawcą, a może dlatego też – wziętym konferencjonistą, rekolekcjonistą, spowiednikiem. W 1932 r. z jego inicjatywy powstało Zgromadzenie Sióstr Dominikanek Misjonarek.

(drukowane nakładem Księgarni św. Wojciecha,
Poznań – Warszawa – Wilno – Lublin 1926
w serii „Biblioteczka Harcerska” nr 1)1

Niezmordowanym pracownikom
Naczelnictwa
Z. H. P.
w serdecznej przyjaźni

Czytaj więcej

Komentarze

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Nowości