czwartek, 28 marca, 2024

Gawęda o gawędzeniu – Woroniecki Jacek OP

Share

III. Mieć język dobrze powieszony

Mamy przeto pierwszy warunek. dobrego gawędzenia: mieć oczy szeroko otwarte na świat, nie przesłaniać ich sobie niczym, nawet książką, owszem korzystać z książek, ale na to, aby tym lepiej zaprawić się do samodzielnego myślenia o tym, co się koło nas dzieje. Tą drogą jedynie zbierzemy sobie materiał do gawęd, materiał konkretny, tchnący życiem, pełen barw i świeżości.

Nie sposób jednak podawać go na surowo, owszem należy go opracować, ująć w odpowiednią formę, podlać sosem i tak dopiero podać do pożycia. O sosie tj. o tej ostatecznej przyprawie, mającej nadać potrawie jej właściwy smak, pomyślimy później w trzecim punkcie, kiedy będzie mowa o tonie gawęd. Tu zajmijmy się samym przyrządzeniem gawędy tj. nadaniem jej tej formy, w jakiej ma być wypowiedziana.

Układanie gawędy, obmyślenie dla niej planu i ujęcie jej w zgrabną formę językową jest rzeczą nader ważną. Najobfitszy materiał obserwacyjny na nic się nie zda o ile nasz umysł, nie będąc do tego rodzaju pracy wyszkolony, nie potrafi wybrać „umiejętnie zeń tego, co w danej chwili jest najodpowiedniejsze, ułożyć w pewnym porządku, który by dobrze uwydatnił doniosłość zagadnienia i odpowiedzieć jędrnym słowem. Toteż po szeroko otwartych oczach trzeba mieć i język właściwie powieszony i wygimnastykowany.

Ma się rozumieć, że nie czas uczyć się tego wszystkiego w chwili, kiedy trzeba brać się do gawędzenia. Kto w młodych latach nie dbał o gruntowne opanowanie języka, kto myślał, że polskiego nie ma się co zbyt uczyć, boć przecież u nas wszędzie nawet małe dzieci mówią po polsku, ten całe życie będzie nim władał byle jak; nie pozna on całego jego bogactwa i nie nauczy się nim sprawnie operować, będzie używał w mowie i piśmie zawsze tych samych zwrotów, tych samych wyrażeń, przez co język jego będzie nudny, jednostajny i bezbarwny, a co za tym idzie, niezdolny do oddania tej nieskończonej rozmaitości zjawisk, które się wokoło nas rozgrywają.

Ale niedostateczne opanowanie języka ojczystego i nieumiejętne nim władanie sięga jeszcze głębiej, niż to się wydaje. Kto nie przeszedł przez doskonałą szkołę języka ojczystego, ten nie tylko nie będzie dobrze, mocno, wyraziście nim mówił, ten jednocześnie nie nabierze zdolności jasnego i ścisłego myślenia. Nauka języka ojczystego ma nas zaprawić do świadomego kierowania całym naszym procesem myślowym, do prawidłowego ujmowania i stawiania zagadnień, do ścisłego rozbierania ich i przejrzystego przedstawiania podług pewnego jasnego i prostego planu. Szczególnie ćwiczenia pisemne mają tu ogromną doniosłość przez to, że zaprawiają do tej pracy analitycznej, która jest warunkiem naszej twórczości umysłowej.

Biada temu, kto nie miał w szkole bardzo wymagającego nauczyciela języka polskiego, nie przesłaniającego sobie gramatyką i literaturą tego, co jest najdonioślejsze w nauce języka ojczystego, mianowicie ćwiczenia w opanowaniu samego procesu myślenia. Biada temu, kto nie pisał dużo ćwiczeń polskich, lub komu puszczano płazem pisanie byle jak, nie zmuszając do przerabiania wypracowań, choćby kilka razy póki nie będą one świadczyły naprawdę o dojrzałym przemyśleniu postawionego zagadnienia i o ujęciu go w najodpowiedniejszą formę. Taki nieraz spostrzeże się później w życiu, że mu czegoś brak, że jakiś czynnik życia umysłowego nie został należycie nastawiony i wyćwiczony, a już jak zechce się na gawędę porwać, to będzie ona na pewno podług recepty: groch z kapustą.

Kto natomiast otrzymał dobre wykształcenie językowe, kogo nauczono sprawnie i jasno myśleć, mówić i pisać, ten nie będzie miał zbyt wielkiego kłopotu, gdy przyjdzie mu przygotować gawędę. Ot jak będzie się on mógł do tego zabrać:

Najpierw winien on będzie bardzo wyraźnie sobie określić co ma do powiedzenia. Jeśli w ogóle w życiu jest rzeczą nader ważną wiedzieć, czego się chce, to tym bardziej, gdy się ma zabierać głos, trzeba bardzo jasno wiedzieć, co się chce powiedzieć. „Rem tene, verba seguentur”, mawiał stary Cato. Kto sam nie wie, co chce powiedzieć, powinien korzystać z każdej nadającej się okazji, aby cicho siedzieć. Okazje takie, jak wiadomo, zdarzają się dość często.

Na to, aby sobie samemu jasno uświadomić swój temat, dobrze jest zaraz na początku ująć go w jakąś krótką, jędrną formułę, która by w kilku słowach streszczała całe zagadnienie.

Następnie bardzo ważną jest sprawą zrobić sobie plan gawędy. Ma się rozumieć, że będzie on zależał i od tematu i od czasu, jaki się ma do rozporządzenia na gawędę: drobne zagadnienie, na którego rozwinięcie będzie się miało 10 do 15 minut czasu, trudno dzielić na kilka punktów i zaopatrzyć wstępem i zakończeniem. A jednak i w takich krótkich przemówieniach winien być pewien plan, pewien porządek myśli, który by ułatwiał słuchaczom uchwycenie nici przewodniej gawędy i utrwalenie jej w pamięci. Jest to nader ważny warunek: zarówno radość w czasie słuchania, jak i korzyść po wysłuchaniu gawędy, są w najwyższym stopniu zależne od tej jasności i przejrzystości, którą tylko wtedy uzyskać można, gdy u podłoża przemówienia jest bardzo ścisły i logiczny plan.

Dłuższe przemówienia, traktujące o bardziej obszernych zagadnieniach, winny być bardzo starannie podzielone, i plan podziału powinien być w ten lub inny sposób ujawniony. Można go wyraźnie zapowiedzieć we wstępie, czy to w ścisłej formie, czy w formie porównania, można go ujawnić dopiero w zakończeniu, rzucając okiem wstecz na cały przebieg myśli i wskazując logiczny związek, który istniał między poszczególnymi jego fazami: ale w ten lub inny sposób należy go uświadomić słuchaczom na to, aby im ułatwić uporządkowanie tego, co usłyszeli. Mówiąc do mniej rozwiniętych słuchaczy, wypadnie nawet plan przemówienia parokrotnie powtórzyć w toku mowy.

Dobry plan, oparty na umiejętnym podziale tematu jest rzeczą pierwszorzędnej wagi: jest on tym dla gawędy, czym kręgosłup dla człowieka: na nim się wszystko opiera, a gdy on się załamie, przychodzi martwota i śmierć.

Jakże teraz zabrać się do wykonania planu, jak go wypełnić treścią?

Zwróćmy najpierw uwagę na konieczność utrzymania równowagi między pierwiastkiem ogólnym, abstrakcyjnym a pierwiastkiem konkretnym, obserwacyjnym. Zarówno temat, jak i poszczególne jego części muszą mieć w sobie coś ogólnego, abstrakcyjnego, co by posiadało trwałą zasadniczą wartość na całe życie. Gawęda nie może się zadowolić opowiadaniem tylko ciekawych szczególików z tej lub innej dziedziny bez żadnego związku z naszym życiem osobistym. Wszak i gdy o przyrodzie mówimy, nie możemy się zadowolić biernym podziwianiem jej tajemnic i cudów, ale musimy dojść do wniosku, że jej ukryte siły wzywają nas do twórczej współpracy. Otóż takie zasadnicze ujęcie każdego zagadnienia i związanie go z naszym ja będzie zawsze musiało przybrać formę jakiejś ogólnej doktryny, mającej daleko sięgającą doniosłość.

Podobnych ogólnych i teoretycznych poglądów nie ma się co obawiać w gawędach, one winny być jej duszą, ale bardzo należy się pilnować, aby sam sposób ich rozwijania i dowodzenia nie był tylko abstrakcyjny i teoretyczny, lecz aby wciąż wprost nawiązywał do życia codziennego i z niego czerpał żywe i konkretne argumenty. Tak więc jeden punkt w gawędzie będzie mógł się zająć opisaniem jakiegoś zdarzenia w barwnej i realnej formie, drugi natomiast wysnuciem i określeniem tej zasady życiowej, podług której owo zdarzenie winno być osądzone. Czasami będzie można oba punkty poświęcić pewnym teoretycznym zasadom, które wypadnie porównać ze sobą, oświetliwszy je należycie przykładami z życia. W ogóle, jak powiedziałem, nie ma się co obawiać teorii i przeciwstawiać jej praktykę: dopiero teoria rozjaśnia w głowie, a mieć jasno w głowie jest najpraktyczniejszą rzeczą.

Czego należy się obawiać to nieudolnych dowodzeń teoretycznych, niedostosowanych do poziomu umysłowego słuchaczów i do nastroju chwili, w której wypadnie je rozwijać. Z katedry uniwersyteckiej, wobec audytorium przywykłego do oderwanego myślenia, można nieraz się ograniczyć do suchego, abstrakcyjnego rozwinięcia jakiejś teorii, choć i tam dobry przykład oświetlający doniosłość wykładanej doktryny i wywołujący uśmiech bardzo się przyda od czasu do czasu. Ale na murawie przy akompaniamencie szumu drzew i śpiewu ptaków takie operowanie samą tylko szarą teorią byłoby zbrodnią przeciw zasadom gawędziarstwa. Tam najwznioślejsze doktryny, gdy mają być młodzieży przed oczami postawione, winny przybrać konkretną postać, winny żyć, ruszać się, śmiać się, nawet i baraszkować, słowem, brać udział w tym tętniącym radością życia nastroju drużyny.

Dobrze to zrozumiał wielki gawędziarz grecki Arystoteles. I on, mając np. w czwartej księdze swej Etyki rozwinąć naukę o wielkoduszności, wolał miast teoretycznych dociekań dać nam doskonale zaobserwowany żywy obraz wielkodusznego człowieka „zamiast jednak poznawać cnotę wielkoduszności w oderwaniu, mówi on zaraz w pierwszych słowach trzeciego rozdziału, przyjrzyjmy się raczej człowiekowi, który jest nią obdarzony: wyjdzie to na jedno”.

A jeśli jeszcze wyżej wzniesiemy wzrok i do boskich sięgniemy wzorów, to gdzież znajdziemy cudowniejsze przykłady tego żywego, obrazowego przedstawienia najgłębszych zasad życia duchowego, jeśli nie w przypowieściach ewangelicznych. Żadnych terminów teoretycznych, żadnych formuł oderwanych, same żywe sceny zaczerpnięte z codziennego życia, z najprostszych zatrudnień i najzwyklejszych obyczajów ludzkich! A pod tym wszystkim cudowna doktryna, która nigdy się nie przeżyje, nigdy nie przestanie promieniować, i dlatego, że jest boskiego pochodzenia i dlatego, że w tak bosko prostą szatę została przybrana. Prostota jest cechą Bożą, i im bardziej chcemy się zbliżyć do wzorów Bożych, tym bardziej winniśmy się starać o prostotę.

I gawędziarstwo więc, odbywające się tak często w podobnych do boskiego nauczania Zbawiciela warunkach, wśród pól i łąk, na stokach gór lub nad brzegami wód, i ono powinno mieć te cechy prostoty i obrazowości, dzięki którym mogłoby być dla wszystkich, nawet dla maluczkich przystępne.

Precz w nim z tymi terminami pusto brzmiącymi, z tymi formułami abstrakcyjnymi, z tymi wszystkimi ideałami, światopoglądami, postulatami… Kto widział, jak czynniki duchowe są w stanie natchnąć życie, niech nam o tym konkretnie opowiada, kto tego nie widział, a tylko wałkuje sobie ideały w myśli, niech nam nie zawraca głowy!

Tak więc te punkty gawęd, które zawierają uzasadnienie jakiejś ogólnej oderwanej zasady, ważnej dla naszego życia, winny być bardzo konkretnie i obrazowo rozwinięte. Trzeba umieć każdy szczegół lub poszczególny moment dowodzenia oświetlić jakimś przykładem lub choćby porównaniem, tak iżby chwycił on wyobraźnię słuchaczy i miał o co zaczepić się w ich pamięci.

Ogromnej doniosłości jest tu sam język gawędy. I on też posiada różne stopnie wyrazistości i ścisłości, strojności i powagi, i bardzo ważne jest, aby rodzaj języka dobrze odpowiadał treści i przeznaczeniu przemówienia. Język gawędy nie powinien się silić ani na zbytnią subtelność filozoficzną, ani na zbytnią powagę, ani nawet na zbytnią strojność literacką. On winien mieć cechy tego języka, którym się potocznie mówi, a jednak staranniej opracowanego, niż to się w codziennej rozmowie dzieje, bardziej wyrazistego i zasobnego w obfity dobór słów.

Gawędziarstwo wymaga koniecznie bogatego słownictwa. Czym są farby na palecie malarza, tym są słowa w umyśle mówcy i pisarza. Kto nie dbał o to, aby posiadać ich nieco więcej niż się w codziennej mowie używa, ten zawsze będzie sięgał do tych samych terminów, ten będzie zawsze zmuszony tymi samymi słowami oddawać najrozmaitsze zjawiska i różne ich odcienie. Mowa jego będzie jednostajna, szara, niezdolna uwydatnić tej ogromnej rozmaitości opisywanych przejawów życia ludzkiego lub życia przyrody. Barwność, żywość, soczystość daje mowie dopiero ta sławna copia verborum starożytnych tj. obfitość słów, których znaczenia i nawet odcienie znaczeń trzeba, ma się rozumieć, doskonale znać.

Każdy, kto przemawiał i pisał, wie dobrze, jak nader ważne jest posiadać taki duży dobór słów dobrze skalibrowanych; i to nie tylko posiadać je w pamięci, ale zżyć się niejako z nimi, mieć je w pogotowiu i umieć sprawnie niemi operować. Wie on dobrze, jak to nieraz lenistwo go opanuje, i nie zechce mu się szukać lepszego wyrażenia, dokładniej oddającego myśl: zna on te momenty, kiedy chciałby się wykpić pierwszym lepszym słowem, wyrażającym daną myśl byle jak, w przybliżeniu tylko, ale sumienie mu nie daje spokoju i mówi: „nie leń się, gałganie, to nie to co chcesz powiedzieć, szukaj głębiej w zwojach mózgowych, a znajdziesz takie wyrażenia, które dużo lepiej oddadzą to, co masz powiedzieć.”

Myśl nie należycie jeszcze ukształtowana, niedojrzała, może się zadowolić byle jakim wyrazem, ale gdy zacznie dochodzić do pełni dojrzałości, ogarnia ją takie pożądanie ścisłej formy, że spokoju człowiekowi nie zostawi, póki nie znajdzie tego jednego słowa, które ją dokładnie oddaje. To są cierpienia porodu umysłowego! Kto ich nie zna, ten może marzył, ale nie myślał dojrzałym męskim umysłem, ten w każdym razie nie myślał twórczo i nie zrozumie nigdy głębokich słów Jana Popławskiego, że właściwie jedna tylko rzecz naprawdę męczy w tym życiu – to myślenie.

Taki stosunek do języka daje mówcy, a po części też i pisarzowi, jakąś dziwną moc, wprost jakby jakąś radioaktywność. Ona to sprawia, że gdy człowiek zacznie mówić, zapalają się wnet tam gdzieś głęboko w oczach słuchaczy jakieś tajemnicze ogniki i wychodzą niejako na spotkanie mówcy, dodając mu niesłychanego bodźca do tej twórczości, jaką jest żywa mowa, zdolna budzić ducha. Ogniki te nazywamy zaciekawieniem, ale to przecież coś bardziej tajemniczego, to naprawdę jakieś promieniowanie ducha, to jakby jakiś bezpośredni kontakt duchów, jakiś pocałunek, którym starszy duch budzi młodsze do życia i myślenia.

I kto by to pomyślał, że język jest w stanie to sprawić! W szkole tego nie uczą, ani w gramatyce i składni, ani w stylistyce, ani w historii literatury! gdzie więc można nauczyć się takiego władania językiem, co budzi ogniki w oczach? co począć, aby sobie zeń zrobić doskonałe narzędzie do promieniowania myśli?

Co zrobić? Zapytajcie polonistów. To pewno, że tu jest jeden z najważniejszych warunków owocnego gawędziarstwa, które, o ile ogników w oczach nie zapala, psu na budę się nie zdało.

Warunek ten określiliśmy słowami, iż należy mieć język należycie powieszony i wyćwiczony, jasne jest jednak teraz, że nie może tu chodzić o samą tylko poprawność mowy, ale o tę moc, którą może ona w sobie zawierać, o ile stanie się świadomie organem myśli i zechce w harmonii z nią się rozwijać. Jak język fizjologicznie związany jest z podniebieniem i krtanią i strunami głosowymi, tak psychicznie związany jest z myślą i jej funkcjami: od niej zależy, ale i na nią wpływa. Aby dobrze mówić, trzeba dobrze myśleć, ale też, aby dobrze myśleć, trzeba dobrze mówić.

Mowa jest narzędziem myśli, ale narzędziem, które i na samą myśl, której służy, wywiera dziwny jakiś kształcący wpływ. Kto na tym instrumencie byle jak brzdąka, ten swej myśli taką muzyką nie wykształci, ten i innych nie poruszy, nie oświeci, nie zagrzeje.

Kto zaś nauczy się grać na instrumencie mowy, ten i sam znajdzie w tej muzyce źródło ciągłego postępu umysłowego i wokoło siebie będzie zapalał ogniki w oczach, pobudzał dusze do śpiewu i zagrzewał serca do czynu.

O tym sercu jeszcze słów parę.

Czytaj więcej

Komentarze

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Nowości